Chatka "na start"

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 1 miesiąc temu
Jedną z tradycji Duszpasterstwa Akademickiego, do którego należę od roku, jest weekendowy wyjazd do tzw. "Chatki" w Brennej tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego. Chatka to niewielki domek, zaadoptowany przed laty na potrzeby duszpasterstwa, usytuowany na niewielkim wzgórzu. Cisza, spokój, odcięcie od cywilizacji, to coś, co sprzyja wypoczynkowi i refleksji nad Słowem Bożym, w zależności od charakteru wyjazdu. Pierwszy w roku akademickim jest raczej rekreacyjny, co pozwala na ostatni odpoczynek przed czekającymi każdego z nas miesiącami nauki.
Ku mojej euforii wyjazd idealnie wpasował się w mój nieco napięty grafik na przełomie września i października. Pozwoliło mi to wziąć w nim udział. gwałtownie wypełniłam formularz zgłoszeniowy i z niecierpliwością czekałam na wyjazd. Tym bardziej, iż miałam jeszcze żywo w pamięci czerwcowy wyjazd, który bardzo mi się podobał.
Mój zapał trochę ostygł, kiedy w dzień wyjazdu z nieba zaczął siąpić deszcz, który z czasem przybierał na sile. Jadąc ze znajomymi zaczęliśmy się zastanawiać, jakie będą następne dni i czy ksiądz Kristofer ma jakiś plan B na załamanie pogody. Bo raczej mało prawdopodobne było, abyśmy w takich warunkach poszli w góry. Chociaż... kto to wie.
Na miejsce dojechaliśmy po zmroku. Uzbrojeni w latarki, z plecakami podróżnymi na plecach, zaczęliśmy się wspinać pod górę. Po niedługim marszu dotarliśmy do celu, gdzie czekali już na nas ci, którzy przyjechali wcześniej. Miło było zobaczyć po wakacjach znajome twarze, jak i te, które były całkiem nowe. Pozostało nam poczekać na księdza Kristofera, który tego dnia przybył jako ostatni. Odprawił nam Mszę, po czym udaliśmy się na wyczekiwaną kolację, na którą składały się racuchy. Przy okazji Ksiądz przeczytał nam wywiad z jednym z członków Duszpasterstwa, który ukazał się w "Gościu niedzielnym", a dotyczył tego, jak działamy. Trochę byłam zaskoczona tym, iż nie odmówiliśmy wieczornej komplety, ale widać ksiądz uznał, iż każdy z nas jest zmęczony. Nie przeszkodziło nam to jednak w graniu w planszówki i wesołych rozmowach.
Nasza wesoła ekipa
Na drugi dzień mieliśmy pobudkę w postaci księdza śpiewającego o czarnej owieczce. interesująca jestem kogo tutaj miał na myśli. Dobra, nie wnikam w to. Poranek rozpoczęliśmy odmówieniem jutrzni, po której udaliśmy się na śniadanie. Podczas posiłku ksiądz Kris zastanawiał się, jak zagospodarować przedpołudnie. Pierwotnie w planach było wyjście w góry, ale lało niemiłosiernie. Zamiast tego zdecydowano, iż zostajemy w domu. Najpierw mieliśmy czas na kawę, rozmowy i gry planszowe, a potem udaliśmy się do kaplicy na godzinne rozważanie Słowa Bożego. Następnie była Msza święta, a po niej obiad, na który dostaliśmy leczo. Teraz wiedziałam, po co było Zosi tyle papryki. Po zjedzeniu papryki mieliśmy chwilę sjesty. No tak, każdy musiał trochę odpocząć i zregenerować siły. Po południu udaliśmy się akurat do miasteczka na lody. Tak się złożyło, iż rozpogodziło się na tyle, iż mogliśmy susi iść do lodziarni i wrócić z powrotem. W lodziarni czas nam mijał na rozmowach i śmiechach. Myślę, iż mało kto by pomyślał, patrząc z boku, iż jesteśmy z duszpasterstwa. Zmierzchało, kiedy postanowiliśmy wrócić do domu. Trochę nam to zajęło, bo jednak od centrum miejscowości dzieli chatkę spory odcinek drogi. Na szczęście każdy z nas dał radę. Po powrocie zasiedliśmy do wieczerzy, na której każdy z nas otrzymał po oscypku. Na godzinę 22:00 zaplanowana była godzinna adoracja wraz z kompletą, po której adekwatnie wszyscy poszli na strych spać.
W niedzielny poranek ponownie obudził nas ksiądz. Dzień rozpoczęliśmy od jutrzni połączonej z Mszą świętą. Szczerze powiedziawszy pierwszy raz spotkałam się z tak ciekawym połączeniem jednego z drugim.
Po nabożeństwie poszliśmy na śniadanie, po którym był czas na pogaduchy przy kawie i ciastku. Ale nie za długie, gdyż musieliśmy posprzątać Chatkę przed wyjazdem. Mnie przypadło w udziale wycieranie umytych sztućców i poukładanie ich w pudełku. Wiecie, ja tam się cieszyłam, iż mogłam pomóc chociaż w ten sposób. Niby nic, a zawsze coś. Po ogarnięciu domku każdy z nas wziął swoje rzeczy i zaczęliśmy schodzić w dół, gdzie stały nasze samochody. Nie pojechaliśmy jednak od razu do domu, gdyż ksiądz zaprosił nas na pizzę w ramach obiadu. A więc mogliśmy ze sobą jeszcze pobyć około godziny, po czym już każdy z nas pojechał w swoją stronę.
Był to zupełnie inny wyjazd od tego czerwcowego. Mniej napięty, bardziej na luzie. Wydaje mi się, iż doskonale obrazuje on naszą wspólnotę - jest w niej czas i na modlitwę, i na rozrywkę, i na integracje. Już nie mogę doczekać się listopadowego wyjazdu. A wcześniej jest planowany jednodniowy wyjazd w góry. Chyba się na niego wybiorę...
Idź do oryginalnego materiału