2015. Albo takim dziennikarzem...

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 1 miesiąc temu
W ostatnim wpisie opowiedziałam Wam nieco o jednym z moich nietypowych zainteresowań, jakim jest archeologia. Śmiem zaryzykować stwierdzenie, iż wręcz sięgnęłam tym do archeologii mojego życia, tego, co mnie pociągało u schyłku pierwszej dekady życia, kiedy z zapałem poznawałam zamierzchłe dzieje różnych cywilizacji, a z klocków budowałam piramidy.
Ta dosyć egzotyczne i nietypowa pasja dosyć gwałtownie ustąpiła innej - dziennikarstwu. Już w klasach 4-6 szkoły podstawowej polonistka zachwycała się moimi sprawozdaniami z wycieczek oraz szkolnych wydarzeń. O ile mnie pamięć nie myli, to pierwszy "poważny" artykuł (a może i sprawozdanie) do szkolnej gazetki z międzyszkolnych zawodów sportowych napisałam gdzieś w połowie 5 klasy. Tym samym stałam się jej najmłodszym redaktorem. Jakże byłam z tego zadowolona nawet, o ile moje artykuły liczyły na początku kilkanaście zdań. Z czasem stawały się jednak coraz bardziej dojrzałe i rozbudowane.
A tematów do opisywania było dużo: zawody, akademie, przedstawienia teatru amatorskiego, przeczytane książki, obejrzane filmy, codzienność uczniów szkoły podstawowej i gimnazjalistów, układanie strony z rozrywką, szkolne harcerstwo i zuchowstwo. Czasami artykuły powstawały wręcz na długiej przerwie albo na kółku informatycznym w pracowni komputerowej. Informatyk miał do mnie takie zaufanie, iż jako jednej z nielicznych pozwalał zostawać w niej samej. Inne powstawały w domu, a potem przynosiło się je jeszcze na dyskietkach 3,5 calowych. Ktoś pamięta taki relikt z przeszłości? Bo ja tak.
Już na początku gimnazjum wiedziałam, iż w liceum pójdę na profil humanistyczny, a potem na studia dziennikarskie. Tym bardziej, iż nie tylko mnie to wciągneło podobnie jak sport, ale też zaczęłam odnosić pierwsze sukcesy na różnych szczeblach. Ktoś zauważał moje niepozorne teksty i je doceniał. Moja matematyczka ubolewała nad tym wyborem, ale ja naprawdę większą szansę widziałam w literkach niż w cyferkach. Na osłodę startowałam w różnych konkursach matematycznych, czasami 2,3, a choćby 4 poziomy wyżej niż klasa, w której aktualnie byłam. To był mój mały kompromis i sposób na udobruchanie nauczycielki. Co ciekawe, z reguły szło mi w nich dobrze, mimo iż musiałam sama opanować nadprogramowy materiał. Ale chyba w końcu pogodziła się z tym i odpuściła mi wszelkie przytyki. Ja tymczasem wyobrażałam sobie, jak w dorosłym życiu pracuję w redakcji z prawdziwego zdarzenia. Może takiej jak w serialu "Samo życie"? Dziecięce marzenia...
W liceum nie dostałam się na profil humanistyczny, ale socjo-historyczny. Średnio mnie to ucieszyło, bo WOS nie był tym, co mnie jakoś szczególnie interesowało, a o lekcjach historii pisałam w poprzednim wpisie. No, ale postanowiłam zacisnąć zęby i jakoś przeżyć te trzy lata. Próbowałam jakoś wkręcić się do gazetki szkolnej, nikt jednak nie chciał tam kogoś takiego jak ja, co powiedziano mi wprost. gwałtownie przełknęłam tą gorzką pigułkę, rozumiejąc, iż całe moje życie może w tak wyglądać - na odtrąceniu przez społeczeństwo.
Zaczęłam na dobre realizować moją pasję w inny sposób. Już w ostatniej klasie gimnazjum założyłam bloga poświęconego zespołowi "Ivan i delfin", ale tak naprawdę rozwinęłam go dopiero w czasach liceum. Wyszukiwanie kolejnych informacji na jego temat, oglądanie programów telewizyjnych i robienie z nich sprawozdań, czy też streszczanie artykułów z prasy to było to, co naprawdę mi się podobało i cieszyło w tamtym okresie tak samo, jak codzienne treningi, czy też zaangażowanie w parafialną scholę. Nie pytajcie mnie jak to wszystko godziłam, bo sama nie wiem. A przecież jeszcze człowiek musiał przygotować się do zajęć szkolnych. Ale dawałam radę, a prowadzenie tamtego bloga traktowałam jako szlifowanie swojego warsztatu. Nie miałam może dużej liczby czytelników, ale byli to tacy sami zapaleńcy i pasjonaci tematu jak ja.
Na początku trzeciej klasy liceum szkolna pani pedagog zaczęła podpytywać nas o nasze dalsze plany. Powiedziałam jej szczerze, iż chcę iść albo na coś związanego z geografią, albo na dziennikarstwo. Co ja się wysłuchałam, iż to nie jest dla mnie idealna droga, iż gdzie ja się pcham z moją wymową na dziennikarstwo, iż w ogóle ona nie rozumie po co mi rozszerzona matematyka na maturze, skoro nie dość, iż była ona nieobowiązkowa, to jeszcze nie chcę iść na coś stricte z nią związanego. I iż ona obawia się, iż ja w ogóle obleję tą maturę... Ja jedyne czego się bałam, to języka niemieckiego, którego rzekomo miałam nie zdać, zwłaszcza ustnej części. Zdałam, a z ustnego niemieckiego miałam drugi wynik w grupie. Reszta też całkiem nieźle mi poszła pomimo tego, iż jeszcze kilka dni wcześniej byłam na zawodach. Teoretycznie najgorzej mi poszedł pisemny polski, ale tutaj była istna loteria czy to co się napisało jest zgodne z odgórnym kluczem, który był niekiedy dziwny.
Przyszła pora na wybór studiów. Będąc jeszcze pod presją szkolnego pedagoga nie zdecydowałam się na dziennikarstwo. Ostatecznie wylądowałam na zarządzaniu na katowickim AWFie. Nie był to szczyt moich marzeń, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. I wbrew powszechnie panującej opinii - wcale nie było tam tak łatwo i niekiedy trzeba było nieźle się natrudzić, aby zaliczyć niektóre przedmioty. Plusem była grupa, do której trafiłam. Wzajemnie wspieraliśmy się w wielu rzeczach, zwłaszcza w nauce. Z niektórymi jej członkami utrzymuję kontakt do dzisiaj.
Na dziennikarstwo nie poszłam, to została mi tzw. żyłka dziennikarska (a przynajmniej tak mi się wydaje). Lubię pisać sprawozdania z wydarzeń, w których biorę udział. Wiele z nich znajdziecie tutaj na blogu. Wiem, iż nie są idealne, ale nikt tak naprawdę nie jest idealny. To dlaczego notatki miałyby takie być. Kilka razy pisałam artykuły do parafialnej gazetki, a przez jakiś czas choćby byłam parafialną kronikarką, co dawało mi nie tylko wiele radości, ale i poczucia bycia na coś przydatnym. Niestety, wraz z nowym proboszczem niemal z automatu i bez słowa zostałam odsunięta od tej funkcji. Co ciekawe, nikt się tym teraz nie zajmuje. Raz na jakiś czas piszę coś na portalu nasze.miasto. Trochę żałuję tylko, iż nie potrafię robić pięknych zdjęć, ale nie da się być dobrym we wszystkim. Mam jednak wrażenie, iż w jakiś sposób realizuję się w tej pasji sprzed lat.
Idź do oryginalnego materiału