Podczas "Górskiego Biegu Frassatiego" nie obyło się bez sympatycznych rozmów ze znajomymi, których poznałam czy to na poprzednich jego edycjach, czy to na "Maratonie Trzech Jezior", czy też "Biegu Zbója", w którym organizacji pomaga większość osób z imprez biegowych organizowanych przez "Gościa Niedzielnego". Czasami sama się sobie dziwię, iż wolontariat, niezależnie jaki, przyniósł mi tyle znajomych.
Prym w tym wszystkim wiedzie "Baca", z którym czasami rozmawiamy również na komunikatorze, albo przez komórkę (właściwie to ja przez komórkę, a on przez telefona). Nic chyba nie zastąpi jednak rozmowy na żywo, którą też najbardziej preferuję. Też i teraz, chociaż Baca brał udział w biegu i był po pokonaniu 21 kilometrów po górach, znalazł czas i siły na zamienienie kilkaset zdań. Tak od słowa do słowa nasza rozmowa zeszła na naukę jazdy na rowerze, czyli czymś, o czym marzę od przynajmniej 21 lat (jak nie dłużej). Od razu zaproponował następny tydzień, ale wtedy miałam sesję egzaminacyjną no i chciałam to jej poświęcić swój czas. W takim razie postanowiliśmy przenieść nasze spotkanie na późniejszy termin. Tym późniejszym terminem okazał się wczorajszy dzień, kiedy i ja i Baca mieliśmy w miarę wolny i swobodny dzień.
Do B.-B., miasta najbliższego zamieszkaniu Bacy pojechałam pociągiem. Pierwszy raz od dawna nie jechałam porannym kursem, dzięki czemu mogłam się wyspać. Teoretycznie powinnam wziąć z sobą swój rower, ale jeden został na wsi, a jakoś sobie nie wyobrażałam siebie uczącej się jeździć na "góralu". Nie zabrałam go jednak ze sobą, ale nic nie szkodzi, bo pociąg był tak naładowany ludźmi, iż nie wiem, gdzie mogłabym jeszcze upchnąć tenże rower. A poza tym... Ale nie, o tym za chwile.
Do miasta dotarłam przed południem. Przed dworcem kolejowym stał już Baca. Trochę był zmartwiony tym brakiem roweru, ale gwałtownie zaczął kombinować, od kogo mógłby go pożyczyć. Aż w końcu przypomniał sobie, iż w jednym z poprzednich miejsc zatrudnienia miał swój składak. Jeden telefon i okazało się, iż może go odebrać. Problem pozornie się rozwiązał. Pojechaliśmy po ten rower, a potem "na Lipnik", gdzie jest duży plac, wręcz idealny do nauki nie tylko jazdy samochodem, ale i rowerem.
Po dotarciu na miejsce przygotowaliśmy rower, m.in. trzeba było dopompować koła oraz dokręcić kierownicę i przymocować drążek, taki jaki montuje się dzieciom uczącym się jeździć. Wiem, iż to może wydawać się śmieszne, ale co innego mieliśmy zrobić? Potem zasiadłam na rower i... ja wiedziałam, iż nie będzie łatwo, jednak to co się działo, to była jakaś tragedia. Za nic na świecie nie mogłam złapać równowagi. Po kilku nieudanych próbach Baca stwierdził, iż tym razem nic z tego raczej nie wyjdzie. Ale żeby nie był to czas stracony, to zabrał mnie do swojego domu na wsi.
Głównym tego powodem było to, iż Baca ma jeszcze trójkołowy rower po swoim tacie. Pamiętacie, jak pięć lat temu pisałam Wam o wypożyczonym rowerze, na którym zwiedzałam okolice? Otóż rower taty Bacy był w takim stylu. Czyli można na nim jeździć choćby z zaburzeniami równowagi. Jak możecie się domyśleć, Baca pozwolił mi na nim pojeździć, chcąc sprawdzić, jak sobie z nim poradzę. Dałam radę, a Baca musiał choćby wracać po swój rower, bo nie mógł za mną nadążyć na nogach. Za to jego pies, Polcia, był wniebowzięty, ponieważ mógł za kimś pobiegać. Ta nasza wyprawa rowerowa po okolicy trwała ok. godziny, po czym wróciliśmy do Bacy domu.
Tam czekała na nas już herbata oraz ciasto przygotowane przez mamę mężczyzny.